środa, 23 sierpnia 2017

Biedne dzieci...

W ostatnich dniach dwa razy usłyszałam w odniesieniu do moich podopiecznych wypowiedziane z westchnieniem stwierdzenie: "Biedne dzieci...". Raz powiedział to mężczyzna, który widział nasze osoby tylko przez chwilę, więc w jakimś stopniu go rozumiem. Opierał się na pierwszym, zewnętrznym, krótkotrwałym wrażeniu. Tymi nieporadnymi słowami wyraził myśl, która pewnie każdemu przyjdzie do głowy podczas pierwszego spotkania. Myśl, że nie tak powinno być.

Zdziwiło mnie natomiast, gdy słowa te powiedziała osoba, która regularnie pojawia się w naszym ośrodku (ale nie pracuje bezpośrednio z naszymi uczestnikami) i która miała już czas i wiele okazji, by przyjrzeć im się z bliska. Zobaczyć ich talenty, poczucie humoru, posłuchać ciekawych opowieści, poznać zainteresowania.

Słowa "biedne dzieci" budzą we mnie opór, bo po pierwsze - są to osoby dorosłe, a po drugie nie pasuje mi do nich określenie "biedni". Nie oznacza to, że nie widzę trudności, z jakimi muszą się mierzyć z powodu swojej niepełnosprawności. Nie oznacza, że nie ma we mnie myśli o tym, że byłoby pięknie, gdyby mogli w pełni ukazać tkwiący w nich potencjał, gdyby nie było tych wszystkich ograniczeń, blokad, przeszkód. Nie oznacza, że nie wkurzam się czy nie buntuję przeciwko temu, że mają w życiu pod górkę.

Ale nie są to biedne dzieci. 
Są to dorosłe osoby, które na swoją życiową podróż zostały wyposażone w nadbagaż. U niektórych jest on cięższy, u niektórych lżejszy. U niektórych spowalnia on krok tylko trochę, u innych w bardzo dużym stopniu. Ale wszyscy biorą ten nadbagaż na barki (z pomocą bliskich ludzi) i idą. Niosą go każdego dnia. Bardzo dzielnie.

Gdy mówimy "biedne dzieci", ignorujemy to, co w nich dobre i piękne. Ignorujemy też ten ich  codzienny trud.

Słysząc to stwierdzenie, najpierw odczułam złość, ale po chwili zrobiło mi się szkoda osoby, która je wypowiada - tego, że nie udało jej się dostrzec tego wszystkiego, co kryje się pod wrażeniem "biednych dzieci".

Wykreślmy to stwierdzenie z naszego słownika, bardzo proszę.

sobota, 19 sierpnia 2017

Trzy

Trzy lata temu 19. sierpnia wracałam z wyjazdu do Francji.
Był to jeden z nielicznych wakacyjnych wyjazdów, na którego zakończenie niecierpliwie czekałam. Nie dlatego, że coś było z nim nie tak, ale dlatego, że bardzo chciałam pójść już do pracy. Do nowej pracy. Pracy będącej zwieńczeniem mojej zawodowej rewolucji.

Odliczałam dni do 21. sierpnia.
Miałam w sobie z jednej strony radość i ekscytację, ale z drugiej też sporo niepokoju.
Co, jeśli się pomyliłam? Co, jeśli rzeczywistość pokaże, że "to jednak nie to"? Co, jeśli po raz kolejny będę miała poczucie, że jestem zawodowo nie na swoim miejscu?


W najbliższy poniedziałek będę w pracy świętować moją trzecią rocznicę :)
Przez te trzy lata na szczęście towarzyszyło (i towarzyszy) mi poczucie bycia na właściwym miejscu (co nie znaczy, że obyło się bez trudności, porażek i błędów).

Ciężko te trzy lata opisać słowami.
Jak widać na blogu, w ogóle ciężko mi ubrać w słowa doświadczenia związane z moją pracą. To jedno z licznych zaskoczeń, bo wydawało mi się, że będę z łatwością pisać i opowiadać o tym, czego na co dzień doświadczam.
A tymczasem wpis o słoniu w składzie porcelany jest niezmiennie aktualny.

Wiele się przez ten czas nauczyłam.
I ciągle się uczę.

Jestem mądrzejsza o trzy lata doświadczenia zawodowego.
O trzy lata studiów.

I mam coraz większe poczucie tajemnicy.
Tajemnicy, którą jest niepełnosprawność.
Tajemnicy, którą jest każda z Osób, z którą mam do czynienia.


Czasem przychodzi mi do głowy pytanie o to, jak to się w ogóle stało, że zmieniłam tak radykalnie moją zawodową drogę.
Przecież w każdym zawodzie można służyć innym. Wszystko zależy od podejścia, od zaangażowania, od serca wkładanego w to, co robimy.

I kiedy pytam samą siebie o to, dlaczego właśnie w pracę z osobami z niepełnosprawnością chcę angażować moje siły, zdolności, wiedzę, przychodzi mi do głowy tylko jedna, lakoniczna odpowiedź:

bo SĄ.