Gdy spędzam czas ze zdrowymi dziećmi (szczególnie moimi siostrzenicami), nieustannie zadziwia i zachwyca mnie ich naturalny, niepohamowany pęd do rozwoju, do samodzielności, do uczenia się świata. Ich ciekawość, ich: "ja sama", "a mogę?", "dlaczego?", "co to znaczy?", "a jak to się robi"?
Być może nie byłabym na to tak bardzo wrażliwa, gdyby nie moja praca.
W kontakcie z osobami ze znacznym stopniem niepełnosprawności intelektualnej najbardziej uderza właśnie ten brak dążenia do samodzielności, brak naturalnej chęci, by uczyć się i rozwijać. Każdą umiejętność trzeba wypracować, wyuczyć poprzez powtarzanie i przypominanie, uczynić z niej czynność automatyczną.
Fakt, że przy wejściu do toalety trzeba zapalić światło, wydaje się oczywisty, prawda?
Nie jest.
Fakt, że warto od środka przekręcić kluczyk.
Że trzeba potem umyć ręce.
A po ich umyciu zakręcić wodę.
I wytrzeć ręce w ręcznik.
A ręcznik trzeba odwiesić.
Wychodząc, dobrze byłoby zgasić światło.
I zamknąć za sobą drzwi.
Nasze osoby w kwestii opanowania tych (i wielu innych) podstawowych umiejętności są całkowicie zależne od rodziców czy opiekunów - nauczą się tyle, ile zostaną wyuczone. Cierpliwością, wielokrotnym powtarzaniem, żmudną pracą. I wiarą, że się da. Mimo wielu porażek po drodze.
Nie każdy rodzic ma do tego cierpliwość. "Zwykłym" rodzicom takie braki są wybaczane. Ich dziecko i tak opanuje te umiejętności, prędzej czy później. Dojdzie do czegoś samo, nauczy się przez obserwację, będzie próbowało do skutku.
(Nawet jeśli nadopiekuńcza mama będzie nastoletniemu synowi nieustannie podstawiała pod nos kanapeczki, to jednak w momencie kryzysowym będzie on potrafił sobie te kanapki przygotować samodzielnie).
Dziecko z głębszą niepełnosprawnością intelektualną samo do takich rzeczy nie dojdzie.
Coś, co większość z nas otrzymała "w pakiecie", do ich pakietu nie zostało dołączone.
Nie da się ukryć, że to nie jest sprawiedliwe.
I być może to właśnie ta niesprawiedliwość mnie tak woła i nurtuje.
I nie daje spokoju.